Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/195

Ta strona została przepisana.

lonu i Zaręba próbował się wymknąć, nakazała mu zasiąść przy sobie i wysłuchiwać czytania literatów.
Najpierw popisywał się chudy i, uplasowawszy się we wzniosłej pozie na środku stancyi, jął wygłaszać z pamięci niezdarne gryzmoty, zatytułowane jako: »Lament utrapionej Matki Korony Polskiej, już, już konającej«. Jęczał z pół godziny, sapał, grzmiał niby z kazalnicy, nos wycierał, a w końcu sam jeden roztkliwił się do łez.
— Wyszczułbym tego pismaka. Te banialuki nie warte funta kłaków — szepnął Zaręba.
— Owszem, po obiedzie, dla konkokcyi żołądka słuchać należy... — odparła poważnie.
— Do snu lubego przywiódł wszystkich — wskazał kilku drzemiących.
Wystąpił drugi, odchrząknął, tajemniczo się uśmiechnął, gruby foliał rozłożył przed sobą na stole i, skłoniwszy się w stronę podkomorzyny, czekał zachęty.
— Czytaj, mości starościcu, prosimy — rzuciła ze wspaniałą uprzejmością.
Ten znowu dawał rzecz: »O prawach moralnych i fizycznych, czyli prawdziwe systema natury«, mixtum compositum z pism J. J. Rousseau i francuskich filozofów, ale czytał głosem, lubującym się w swoich wywodach, zebranych w pocie czoła.
— Tego starczy na wszystkie dni w roku — jęknął Zaręba. — Rękopis ogromny, niby mszał. A w konkluzyi nastąpi kolekta na wydrukowanie dzieła — wtrącił złośliwie.
— Drukuje własnym sumptem u Dafura. Mylisz