Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/218

Ta strona została przepisana.




VII.

Paryż tonął w jesiennej szarudze i w brudnych łachmanach mgieł.
Listopadowy dzień podnosił się mroczny, posępny, zgnilizną przesiąknięty i beznadziejnie zadeszczony, bowiem od samego rana padał gęsty i uporczywy deszcz, zasnuwając rozdrganą, szklistą przędzą wszystek świat, że miasto zdawało się być tylko majaczeniem, a szmery ulewy i bełkoty rzygających nieustannie rynien jedynie żywymi głosami wśród pustych, zabłoconych ulic i placów.
Dopiero o samem południu rozjaśniło się nieco, deszcz ustawał, natomiast zrywała się szalona wichura, że chwilami prawdziwe grady dachówek, szyb i okiennic sypały się na ulice, drzewa z jękiem przyginały się do ziemi, a wzburzona Sekwana szumiała dziko, tłukąc rozsrożonemi falami o mosty i wybrzeża. Ale, pomimo tak nieprzyjaznej aury, pod sczerniałymi murami »Conciergerie« zbierało się coraz więcej pospóltwa. Zaledwie wybiła druga na niedalekim Hôtel Dieux, a pełno już było na stromem wybrzeżu, pełno pod wysokiemi ruderami na moście »zmiany«, i pełno pod samą bramą