Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/241

Ta strona została przepisana.

przewracanych kostek, raz po raz grochotał wśród gwarów, szczęku farfurów i szkieł. Cztery fertyczne dziewczyny, córki domu, jednakie wzrostem, strojem, urodą i jakby wiekiem, kręciły się między licznymi stołami, roznosząc trunki, wdzięczne uśmiechy, a gdzieniegdzie i rubaszne szturchańce dla zbyt natarczywych przyjaciół. W kawiarni stawało się coraz dymniej, gwarniej i ciemniej. Wieczór się robił i co chwila trzaskały wejściowe drzwi. Zjawiały się jakieś tajemnicze persony, zakutane w obszerne płaszcze, z kapeluszami nasuniętymi na oczy i, poszeptawszy z patronem, znikały w dalszych izdebkach. Wchodziły lękliwie pary przygodnych kochanków i po cichych targach z jejmością, robiącą pończochę, któraś z córek brała klucz z czarnej, ponumerowanej tablicy, mosiężny świecznik z zapaloną łojówką i wyprowadzała ich na piętro. Nie zwracało to niczyjej uwagi. Niekiedy wpadał z krzykiem gavroche z najnowszemi edycyami gazet, lub uliczni handlarze.
Zaręba, nudząc się samotnemi penetracyami, spróbował nawiązać dyskurs z sąsiadami, zbywano go jednak półsłówkami, niechętnie. Zbytnio się bowiem wyróżniał z tłumu sankulotów swoją postacią, cerą i manierami, że nikt się nie przysiadał do jego stolika, z wielu stron leciały nieprzyjazne spojrzenia i rozpytywano patrona, wskazując na niego bez ceremonii.
— Wzbudzasz, obywatelu, ciekawość! — szepnęła jedna z córek, zaglądając mu w oczy z bardzo blizka.
Przytrzymał jej rączkę i spytał:
— I czemże to, moja śliczna?