Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/25

Ta strona została przepisana.

i jeżyn. Jakieś parowy głębokie, jakby dna ziemi sięgające, gadały zadyszanym bełkotem rzeczułek, rosły nad niemi brzozy niewypowiedzianej piękności, niebotyczne, w biel zatulone i pokryte drżącym szmerem żółknących listków. Miejscami dąb prawieczny, podarty piorunami, dźwigał się na potężnych korzeniach, niby bóstwo ogromów, samotności i trwania. Były miejsca, gdzie przez zwarte konary siał się tylko bladawy pył dnia, jakby przez witraże prastarych katedr. Zasię znów rozdzierały się nagle zielone ściany i oczy brały lot nad nizkie, podmokłe łąki, pokryte wiszarem. To świerki, okryte zielonemi skrzydłami gałęzi, bodły hardo niebo gotyckiemi wieżami. Grube na podziw sokory, pokracznie pogarbione, przeglądały się zalotnie w srebrzystych, zadumanych wodach. Modrzewie w złotawych przyodziewkach jesieni chwiały się rytmicznie, niby tanecznice, nie mogące ustać na miejscu. Na wzgórkach zasiadły sosny szemrzące sennie, otoczone ciżbą żałobnych jałowców.
— Dyabli z takiemi wertepami — niecierpliwił się Sewer.
— Kiedy pan miecznik nie pozwala ruszyć siekierą, żeby chociaż przerąbać duchty i spuścić wody. Z tych zgniłych fetorów zimnica w domu ciągłym gościem.
— Tyle tu rzeczy czeka odmiany! — szepnął z goryczą. — Ale, co też się stało z koniczyną holenderską, którą przysłałem na wiosnę?
— Wyrosła ślicznie, sprzątnęli trzy półtoraki, ale pan miecznik zakazał używać. Powiada, że konie mogą pozdychać od takich zagranicznych specyałów...