Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Tylko damy nie nawykłe do głośnych wypominków swoich amuretek i amantów, siedziały srodze skonsternowane, pełne zarazem gniewu i wylęknienia.
Szczególniej szambelanowa, jadąca z mężem w nizkich, wspaniałych saniach, poczuła się jakby wleczona przez rózgi, a kiedy w ostatku jakiś obwieś nazwał ją hańbiącem imieniem, zawrzała straszliwym gniewem.
— Żebyś był mężczyzną, nie pozwoliłbyś mnie znieważać! — zaszeptała.
— Nie słyszałem. Nie uwielbiają nas, trudno! Musisz się przyzwyczaić. Posłuchaj, co innym się dostaje. Jak oni wszystko wiedzą! Mówiono, że lokajstwo założyło swój klop, tam pewnie komunikują sobie nowinki o swoich panach — obtulił się w szubę i, spoglądając złośliwie w zagniewaną twarz żony, mówił: — Odradzałem ci, duszko, dzisiejszą paradę u króla! Wszak za dwa tygodnie wypadnie drugi Nowy Rok, a na przyjęcie u Igelströma będziesz potrzebowała znowu nowych strojów. I nawet Zubowa nie zobaczysz na Zamku! — dodał z cichym śmiechem.
Dosięgli wreszcie zamkowej bramy, pojazdy odjeżdżały w dziedziniec.
Na marmurowych, szerokich schodach, prowadzących do królewskich pokojów, zasłanych szkarłatnem suknem, przybranych w gobeliny, pomarańczowe drzewa i liberyę w czerwonych frakach, stojącą na stopniach, uczynił się niemały ścisk i gwar. U szczytu tej barwistej drabiny wielkie złocone podwoje były otwarte, stali w nich kadeci w paradnych koletach z aksamitu, w bia-