Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/285

Ta strona została przepisana.

wtedy ten głos odezwał się sam jeden: wybuchnął ze spiżową mocą i polał się w mrocznych, wyniosłych nawach taką wrzącą strugą głębokiej wiary i ekstazy, jakby wszystkie czucia rodzaju ludzkiego wyrażał.
Zarębie zaraz przypomniał się ten głos dziwnie znajomym.
— Czy hrabina Camelli bawi w Warszawie? — szepnął do ucha podkomorzyny.
— Ma cudny głos ta italska klępa — posłyszał obelżywą odpowiedź.
Śpiew się skończył, zaczął więc przeglądać twarze socyety. Iza siedziała o parę kroków od niego. Była dzisiaj piękna nad wyobrażenie. Z pod sobolowego kołpaczka widniała twarz złotawemu kwiatu podobna. Orzechowe oczy patrzyły jakoś posępnie, mroczną się być zdawała i smutną, jeno jej wargi krwawiły się, niby niazagojona rana. Wzburzył się jej widokiem. Przebudzone czucia wezbrały w sercu tęsknością. Stary przyczajony żal podniósł jadowity łeb. Żyła w nim jeszcze pamięć tej zdrajczyni, zabijał ją i wytępić ze szczętem nigdy nie zdołał. I niewiadomo czemu znowu dzisiaj spadło mu na duszę to przypomnienie. Po co? Jakże słusznie traktowało ją pospólstwo narówni z najostatniejszemi! Wszak słyszał te przezwiska bez oburzenia i protestacyi. I sam nie nazywał jej inaczej. Nie byłaż kochanicą Zubowa? Zaraz po powrocie usłyszał tę prawdę od samej kasztelanowej. Nie spodziewał się innej! — Nie zdumieję się nawet, jeśli jutro zostanie gamratką choćby nawet kozaków! — rozmyślał się bez gniewnej udręki, podając ucho podkomorzynie, czyniącej