Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/287

Ta strona została przepisana.

lojady i zbiesione ultajstwo srodze jednak pierze pludrów, he?
— Przedni to żołnierz! Jakobiny, królobójcy i ultaje, prawda, ale jak to międlą cesarskich, jaki to odpór dają Angielczykom, jak to radzą sobie ze zdrajcami, jak to psowają humory i kalkulacye króla pruskiego! — odparł Cichocki.
Konopka, zjawiwszy się niespodzianie, zaszeptał:
— Musimy wyjść, ważna sprawa.
Zaręba rzucił jakieś słówko podkomorzynie i wyszedł, nie obzierając się nawet na Izę.
Tłumy stały pod kościołem, a całą Świętojańską zapchały pojazdy i wyczekująca liberya, że dopiero na Starem Mieście można było swobodnie mówić.
— Cóż się stało? — odezwał się zaniepokojony Zaręba.
— Musi być coś ważnego, bo od rana Barani Kożuszek szukał waści z polecenia Kilińskiego, który ma jakieś relacye z kancelaryi Igelströma.
— Zkądże Kilińskiemu do związków z tą kancelaryą? A może coś o Volange’u.
— Miał waszmośś o nim jakie nowiny?
— Tyle, że Baur zawiózł go prosto do pałacu ambasady na Miodową. Marcin z pod Kapucynów zapewnia, że go jeszcze stamtąd nie wywozili. Pchnąłem Szmulowicza z dukatami, ale Baur nie wziął i powiedział Żydowi, jako nielada ptaszka ułowił. To mnie właśnie trapi. Wszak z mojej przyczyny mógł zostać aresztowanym. A przytem i o własną skórę mi chodzi.
— Wtenczas aresztowano przesło dwudziestu Fran-