Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/288

Ta strona została przepisana.

cuzów. Wielu z nich już przymuszono do wyjazdu z Polski, bo nie chcieli składać przysięgi.
— A jego do tej pory nie brano na indagacye. Snadź w niemałem jest podejrzeniu. W Paryżu występowałem pod jego imieniem, może jakiś pies wytropił i doniósł? A jeśli w nim domacają się ajenta rządu francuskiego? Czy on dużo wie o naszem sprzysiężeniu?
— Mieszkał u Barsów, bywał u podkomorzyny, cieszył się nawet jej przyjaźnią. Nikt się go nie wystrzegał, mógł się dowiedzieć niejednego. Ja sam nie bardzo się kryłem przed nim, zwłaszcza że rozumiał po polsku.
— Tem gorzej! A jeśli przy okoliczności wyśpiewa, co wie? Za każdą cenę trzeba go wydobyć z więzienia — gorączkował się w obawie o sprzysiężenie.
— Niepodobna go odbijać z podziemi ambasady, łacniejby gdzieś w drodze...
— Czekaj tatka latka, tymczasem gotowa się zwalić jaka bieda.
— Możeby ktoś ze znaczniejszych wniósł za nim instancyę do Igelströma.
— Mogliby się z tej przyczyny utwierdzić w podejrzeniach. Chyba gdyby się nalazł ktoś dobrze widziany w ambasadzie. Jakże nam takiego suplikować?
— Wstąpmy do ks. Meiera, on ma rozległe związki a imaginacyę płodną w pomysły.
Skręcili zaraz w sień Staromiejską i przez podwórze, podobne do studni głębokiej i mrocznej, przedostali się na drugą stronę domu od Piwnej. W izbie, mieszczącej drukarnię ks. Meiera, było gwarno, ciasno