Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/289

Ta strona została przepisana.

i prawie ciemno, gdyż kilkadziesiąt osób, porozkładanych na podłodze, ławach i tłoczniach, pojadało z paru ogromnych, zielonych mich, on zaś sam kręcił się między niemi, podtykając chleby, a jego gospodyni, rzęsista jejmość w białym czepcu, dokładała z niezgorszego kociołka. Gęste opary, smakowitych zapachów, wypełniały izbę, iż ledwie można było rozeznać kompanię samych oberwusów i jakby najgorszego tałałajstwa. Ks. Meier w krótkiej sutannie, chudy, miernego wzrostu, o twarzy czarniawej, kanciastej i jakby zamarzłej, że mu jeno wielkie niebieskie oczy grały życiem, prawił coś do nich. Głos miał gruby, uśmiech zgoła dziecinny i obejście porywające.
— Nielada fest ksiądz wyprawia! — wykrzyknął Zaręba, zdziwiony tym obrazem.
— Wykrzyczeli się na mrozie, to muszą się posilić. Sieroty, trudno im odmówić ciepłego kąta i łyżki strawy! — tłómaczył się z prostotą.
— Noworoczne przyjęcie! Ho, ho, wędzonka, kapusta, kasza ze szwedami, sambym się przysiadł! — śmiał się Konopka, witając przyjaźnie znajomków i gospodynię. — Sprawili się dzisiaj wybornie, jaśnie wielmożni, wili się w karocach, niby węgorze na patelni. Rozmówcie się waszmoście, ja tymczasem załatwię swoje sprawy.
Ks. Meier powiódł gościa do sąsiedniej stancyi, nieco widniejszej, ale tak zawalonej fascykułami, książkami, gazetami, że ledwie się znalazło miejsce do siedzenia, ksiądz bowiem prócz pisania broszur i pism politycznych, tłómaczenia książek, trudnił się jeszcze wy-