Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/30

Ta strona została przepisana.

o ziemię lub zabrzęczała pszczoła. Słońce świeciło blado, powietrze było ciche i przejęte zapachami jabłek, wróble goniły się z rozkrzyczanemi bandami.
Napotkali Dosię z fartuchem pełnym nazbieranych owoców.
— Tylko co miałam was wołać na śniadanie — ozwała się dźwięcznym głosem, białe zęby zagrały w pełnych, czerwonych wargach. Rzęsista była w sobie, urodna, biała na twarzy, dyszała zdrowiem, mocą i radością. Spłonęła pod badawczem spojrzeniem Sewera i uciekła z oczyma.
— Co dnia ładniejsza — zauważył, gdy się nieco oddalili.
— To też wciąż walą do niej w konkury.
— A ona coraz polewką szafuje!
— Jakby czekała na królewicza! Droży się, aż to wszystkich zastanawia.
— A może jakowaś skryta inklinacya? — wtrącił badająco.
— Gdzie zaś, kiedy ona rada wyśmieje każdego i przedrzeźni.
Uspokojony, że nie podejrzewają jej skłonności do Kacpra, zwrócił rozmowę na spodziewanych gości, cyrkulując przytem ostrożnie ku osobie porucznika Rymkiewicza. Marynia zdradzała się rumieńcami i pomieszaniem, nie ważąc się jednak na wyznania, więc gdy znaleźli się blizko domu, pod zielonym cieniem szpalerów, zagadnął obcesowo:
— I miałabyś odwagę przeciwić się woli rodzica?
— Raczej klasztor, niźli tamten narzucony! — wy-