Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Nie powiadaj nikomu, ale to wiedz, jako lada dzień wybuchnie sroga zawierucha.
— Dlatego pilno ci do obozu? Mówiłeś już z ojcem?
— Sroży się i przystępu mi nie daje — westchnął boleśnie.
— A mama się trapi, wczoraj znowu się przemówili o ciebie.
Weszli na podniesienie, uczynione pod domem z potężnych bali, a obramowane nizkim płotkiem strojnym w poczerwieniałe festony dzikiego wina. Szklane drzwi wiodły prosto do stołowego pokoju. Już tam cały dwór czekał na miecznika. Dosia z pomocą respektowych panien i kredencerza krzątała się przy zastawie, zapach kafy unosił się w powietrzu. Izba była ogromna i chociaż cztery okna patrzyły w ogród, mrok ją zalegał, gdyż belkowany pułap wisiał nad nią chmurą poczerniałego ze starości drzewa. W kątach wypinały się na miedzianych nóżkach dwa brzuchate piece z zielonych, gdańskich kafli. Na ścianach obciągniętych malinową materyą, zgoła już wypełzłą, wisiały długim rzędem konterfekty Zarębów. Ze struchlałych, prawiecznych płócien patrzyły mgławo jakieś głowy w misiurkach i jejmoście w krzyżach i mnisich czepcach, czasy Zygmuntów pamiętające. Sporo ich było, poniektóre wielce foremnie utrafione i jak żywe, ale były dające pozór maszkar i straszydeł w czerwone delie przyodzianych i pustymi oczodołami patrzących. Zasię szły i późniejsze, na których wyobrażono surowe postacie rycerzów w szmelcowanych karacenach i rysiach, a matrony w bufiastych strojach i płaskich, rurkowanych czółkach, z różańcami