Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/330

Ta strona została przepisana.

jeszcze błyszczały światła, ulice leżały białe od śniegów, niby nieskończone postawy płótna. Przed Prymasowskim pałacem stały pojazdy i uwijali się hajducy z pochodniami, zaś pod Marywilem czerniały kupy pospólstwa i z okien piętra, bijących światłami, wydzierały się skoczne dźwięki sztajerów. Przelecieli na oślep, tratując jak burza, kto w porę nie uskoczył. Na Elektoralnej było już zupełnie pusto, cicho i mroczno. Kozacki patrol wyjeżdżał z Chłodnej całą szerokością ulicy. Rozbili go i przepadli, niby chmura gradowa.
Noc była rozjarzona gwiazdami. Brał siarczysty mróz. Niepojęta cichość leżała w stężałem powietrzu. Ziemia pod kopytami dzwoniła, jak miedź.
Siedzieli przytuleni do siebie w milczeniu radosnego zdumienia.
Pęd powietrza świstał im w uszach, smagał twarze i zapierał oddechy.
Iza dygotała, nie mogąc jeszcze pojąć, co się z nią dzieje i co za moc ją ponosi. Mąciło się jej w głowie. Rozglądała się oczyma ślepemi od żarów. Upajającą pieśnią dzwoniły tętenty koni, skrzypienia śniegów i ta milcząca uroczystością, srebrnawa noc. Zali to wszystko nie przywidzenie imaginacyi? Ale kiedy wymijali rogatkowe zastawy, zrozumiała naraz swój postępek, przejął ją gwałtowny strach, nieledwie rozpacz zerwała ją z miejsca i krzyknęła:
— Zawracaj do domu!
— Ani się waż! Nie żałuj bata! — odkrzyknął Zaręba.