Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/369

Ta strona została przepisana.

Wszyscy się byli zebrali w sieni i przyległych pokojach, gdy właśnie miecznik, jednając się z Bogiem, sposobił się zarazem do strasznej, niepowrotnej drogi...
Jakoś w sam Nowy Rok znacznie mu się pogorszyło, iż z dnia na dzień wyczekiwano końca, lecz dopiero wczoraj z wieczora kazał wezwać do siebie brata, z którym od dawna żył w gniewie. Stryj Onufry przybył nad ranem, a gdy się z bratem najczulej pogodził, ojciec Albin poszedł go dysponować na śmierć, bo kapelana domowego nie chciał mieć swoich tajemnic dyspozytorem. Czekano więc w drżeniu trwogi końca spowiedzi. Pod drzwiami miecznikowej komnaty klęczał Filip z zapaloną gromnicą i w głos płakał, za nim zbiły się w kupkę rezydentki, niby śmiertelnie zestraszone kuropatwy, i nieprzytomnymi głosami lamentowały pacierze za konających.
Marynia, z oczyma zapuchniętemi od płaczu, szukała ratunku w ramionach Ceśki, która, nie mniej rozżalona i łzawa, tuliła ją do siebie, uspokajając najtkliwszemi słowy. Rotmistrz Nałęcz, w tureckim chałacie, puszczony na wiatr, z głową obwiązaną jakąś zieloną szmatą, zgarbiony, zaniedbany i nagle postarzały, ronił po kątach rzęsiste łzy. Sulicki, zaparłszy się w sali przed świętym obrazem, obstawionym płonącemi świeczkami, wybijał głębokie pokłony na intencyę umierającego. Trzaska, skurczony na fotelu w bawialni, patrzał dokoła oczyma bezgranicznej rozpaczy. Respektowe panny cisnęły się we drzwiach na rozcież powywieranych i raz po raz któraś z nich zanosiła się szlochem serdecznym, zaś ciotka Bisia w białym kornecie, z twarzą nieustan-