Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/380

Ta strona została przepisana.

Co tylko była wydzwoniła szósta, gdy posłyszał jakby dalekie głosy trąbki.
— Słyszysz? — zwrócił się do Filipa. — Czy mi się zdaje? A może to zawierucha?
— Ki dyabeł tłucze się po nocy? To nie pocztarka trąbka fanfarę wytrębuje...
Zapatrzyli się w skołtunione ciemności.
— Konny z pochodnią. Światło na drodze pod drzewami... pędzi...
— Cymbał jeden, jeszcze ogień zaprószy. Z pewnością nie Sewer. A może stało się co złego w drodze? Boże litościwy! — trwożył się miecznik.
Naraz w bramie wjazdowej zatrzęsły się migoty krwawego warkocza i jakiś jeździec w najtęższym galopie ukazał się oczom. Po chwili był w dziedzińcu i przeraźliwe trąbienie huknęło w szyby. Cały dwór już był w oknach, kiedy jeździec zatoczył koniem pod ganek.
Wyleciał do niego Onufry, a ów, nie zeskakując z konia, pochodnię podniósł wysoko, zatrąbił i krzyczał chrapliwym, ogromnym głosem:
— Nadjeżdżają kuligiem! Jaśnie wielmożna starościna sieradzka z kompanią.
— Kulig! W imię Ojca i Syna! Dyabli ich noszą w taki psi czas! Daleko są?
— W Grabowskiej karczmie się zbierają! Co ino patrzeć jak się tu zwalą.
— Hej, chłopy, konia i burkę! Słyszała bratowa dobrodzika? Ta waryatka Kossowska ze swoją szaloną kompanią. Pojadę ich zawrócić: taki najazd dobiłby