Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/384

Ta strona została przepisana.

między drzemiące pieski, obojętna już na wszystko, co się koło niej wyprawiało.
Po jakimś czasie psy zaczęły się kręcić niespokojnie i warczeć. Wyjrzała na ganek. Ciemno było, wiatr słabł, zamieć ustawała i tu i owdzie w zielonej tafli nieba drgały gwiazdy. Miało się jakby na większy mróz, śnieg skrzypiał pod nogami i wierciło w nozdrzach.
Naraz psy zaszczekały wściekle i rzuciły się całą hurmą ku bramie.
Jeszcze daleko, pod lasami, zamajaczyły jakieś brzaski szybko rosnące.
— Dmochowski zaścianek w ogniu, czy co? — wytężyła zaniepokojone oczy.
Wiatr buchnął splątanym, dalekim jeszcze gwarem krzyków, śpiewów i wystrzałów.
— Kulig jedzie! kulig! — wołali już parobcy, biegnący wywierać bramy.
Po chwili pochodnie wystrzeliły w mrokach rozmigotanemi, krwawemi miotłami, długi, kręty wąż sań zaczerniał na śniegach, jezdni pędzili na oślep przez zaspy i pola, zabrzęczały dzwonki i janczary, huknęły śpiewania i muzyka urżnęła od ucha, siarczyście, na bij zabij.
Hej! kuligiem jechali, kuligiem nad kuligami. Sto sań skrzypiało po śnieżystej grudzie, sto sań leciało z wichrami w zawody, sto sań niosło się z grzmotem, jak burza rozśpiewana weselem, pijana mocą i radością oszalała. Konie widziały się podobne smokom, w brzękadłach, siatkach pozłocistych rzędach i wstęgach bar-