Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/410

Ta strona została przepisana.

możebym ci pomógł. Łączą mnie z nim związki blizkiej znajomości, mamy też z sobą niemałe porachunki — zaszeptał, przejęty nagle wzbudzoną nienawiścią.
— Tem fortunniej dla mnie. Jutro pojadę, mogę ci jednak dać kawalerski parol, że jeśli nasza sprawa każe mi aktualnie poniechać zemsty, będę jej posłuszny. Jestem abszytowany nie z własnej woli.
— A właśnie w sprzysiężeniu potrzeba ludzi rozważnych, wypróbowanego patryotyzmu i gotowych na każdy azard życia. Pamiętam, jakoś językiem aliantów władał espedite.
— Jak swoim własnym. Rozporządzaj, mną, na wszystko się deklaruję.
— Trzeba spenetrować nieprzyjacielskie stanowiska rozłożone dokoła Warszawy i wiadomości różne zebrać. Mamy różne relacye, ale nie mamy pewności co do ich prawdy. Instrukcye dałby ci w tym względzie Chomentowski. Wyprawa nieprzezpieczna, można z niej nie trafić z powrotem.
— Przyjmuję. Bóg ci zapłać. Gotówem na wszystko, mogę ruszać w drogę choćby zaraz — poweselał niezmiernie.
— Moja ekstrapoczta dopiero jutro wieczorem powraca do Warszawy.
— Niezawodnie skorzystam z tej okazyi. Pilno mi... — dodał ciszej.
— Imaginuję twoją niecierpliwość — ozwał się współczująco. — I wszędzie w złem przodują. Ślad ich znaczą same gwałty i okrucieństwa.
— Mówisz o aliantach?