Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/421

Ta strona została przepisana.

wynosiły toboły na brykę. Odbyła się jeszcze czuła scena pożegnań z matką przełożoną, która nie omieszkała napaść ją obfitym obrokiem napomnień i przestróg, pełnych troski o jej cnotę i zbawienie.
Wysłuchała cierpliwie, ale skoro się jeno za nią zatrzasnęły furty klasztorne, szepnęła z gniewem:
— Żmije! obwinią człowieka i gotowe zdusić z troskliwości o jego zbawienie.
— Egzagerujesz. Nie grzeszyłaś nigdy pokorą i wszelką powiność masz za ciężką niewolę.
— Moja noga nie postoi w żadnym klasztorze! — deklarowała wzburzona.
Wsiedli do karyolki Zaręby, powożonej przez jego Maciusia, i pojechali na Długą do pałacyku Dekerta, gdzie mieszkał generał Mokronowski, ale posuwali się noga za nogą z racyi wybojów, kup śniegu i szeregu ogromnych wozów furażowych, zapychających ulice. Powietrze przytem było nad wyraz przykre, padał śnieg gęsty, mokry i płatami wielkimi jak motyle, że przez tę pierzastą przesłonę ledwie majaczyły wysokie domy Krakowskiego i ludzie toczący się pod ścianami. Na wprost pocztamtu wozy gwałtownie zjeżdżały na stronę, dając miejsce kompanii regimentu Działyńskiego, która przy głuchym warkocie tarabanów i przenikliwych graniach klarynetów i piszczałek waliła środkiem ulicy.
— Idą zaciągać warty na Zamek i przed kwatery dygnitarzów — objaśniał Radzymiński. Przechodzili tęgim, wymierzonym krokiem i we wzorowym ordynku. Kupy ultajstwa wieszały się po bokach.
— Kompania pana kapitana Mycielskiego! Chłopy