Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/451

Ta strona została przepisana.

z jakimiś ultajami, że co trochę brzękały szkła i rozlegały się piski. Suchy jak tyka dziad z zielonym daszkiem na oczach, w kapeluszu, obwiedzionym muszelkami, z białą brodą, w plugawej sukni, przepasanej zakonnym sznurem, z laską zakrzywioną pielgrzyma z Ziemi Świętej i z tykwą przy niej, obwieszony różańcami, łgał kupie krupnych bab niestworzone bajędy o swoich przygodach i świętych miejscach, sprzedając zarazem relikwie i owe cudowne wody, skuteczne na wszelkie choroby. Tuż za niemi, pod ścianą, paru gwardyaków, przy zapalonym stoczku, azardowało się w kości, pobrzękując dla przynęty jakby dukatami, a co pewien czas któryś z gapiów rzucał pieniądz, przegrywał i odchodził, przeprowadzany kpinami. Pobok, jeno w cieniu, paru chłopów w baranich czapach i kożuchach z kołnierzami do pleców pojadało ze swoich kobiałek, groźnym pomrukiem opędzając się od zagadujących filutów.
Zasię w pobliżu, jeno w kącie, przysłonięta ścianą ściżbionych przy graczach, siedziała gromadka zdezarmowanych żołnierzy, o zbiedzonych wielce twarzach i w łachmanach, ledwie wydających pozory mundurów. Kręcił się przy nich werbownik moskiewski, gruby brodacz, z rudawą, wypasioną gębą i chytremi, rozbieganemi oczkami, żarliwie zachęcając do picia i jadła. Dolewał im nieustannie i, bił się w piersi, żegnał i na wszystkie świętości przysięgał.
— Ja czestny człowiek. Co powiadam, prawda serdeczna. A w tej hramocie stoi napisane, czytajcie — podsuwał im jakiś papier pod oczy: — »Każdy dobrowolnie wstępujący do służby Najjaśniejszej Imperatoro-