Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/49

Ta strona została przepisana.

potem zaś przeszedł na swoje wojaże po świecie. Opowiadał tak wabnie i jasno, że jako żywe stawały przed oczyma owe kraje nieznane, miasta pełne cudów i różne przygody.
— Mój Boże — westchnęła matka — długie lata śniłam, żeby na własne oczy zobaczyć ten świat daleki! — Żałość szarpnęła to serce, poświęcone tylko drugim.
Był to bowiem wzór matrony dawnego pokroju, oddanej rodzinie, obowiązkom i modlitwie — obraz pani litościwej dla wszelakiego ubóstwa i władnej sercami. Czyniła miłosierdzie z głębokiego współczucia dla bliźnich, była błogosławieństwem licznych poddanych, jęczących pod srogą ręką miecznika, i pomimo słabego zdrowia, częstych niedomagań i ciągłej opresyi mężowskiego despotyzmu, duszę miała niepożytą i zawsze gotową do obrony słabych i pokrzywdzonych. Pożerał ją tylko jakiś utajony smutek, lecz nigdy nikt nie dojrzał jej łez, ni posłyszał skargi: zawsze miała dla ludzi twarz pogodną, dobrotliwe słowa i dłoń uczynną. Więc i aktualnie, chociaż żale za niespełnionemi marzeniami otworzyły stare rany, wyparła się ich natychmiast i z jasnych, wypłakanych oczu spłynęły spojrzenia troski o drugich i miłowania.
Ciotka Bisia wsunęła się cichutko, zapadła w jakimś cieniu, niby myszka, i, wpatrzona w swojego ulubieńca rozmodlonemi oczyma, płakała rzewliwie, chociaż był właśnie rozpowiadał o francuskich dyliżansach.
— Ciociu, przecież mu się nic nie stało! — uspokajała ją Marynia.