Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

Święta! śpiewały żyta już w kłosach i szły całemi polami jakby ku słońcu i kłaniały się rytmicznie, jakby w dziękczynnej modlitwie.
Święta! śpiewały kwiaty łąk, wiśniowe gaje, skowronkowe głosy, szumy borów, zapachy ziemi, brzęki pszczół.
Święta! Święta! Święta! Dyszał cicho wietrzyk poranny i jak gospodarz tych pól nieobjętych, przebiegał je wzdłuż i wszerz — i gasił rosy, podnosił źdźbła ociężałe, rozdmuchiwał grzywy zbóż, otrząsał kwiaty, targał miękkimi kochającymi ruchami maćkowe grusze po miedzach, gonił się z potokami, zwiewał z kwiatów motyle — to tarzał się po drogach, wysuszał kałuże, to biegł w pola do uznojonych pracą ludzi, osuszał im czoła i świstał im w uszy: Święta! Święta.
A potem przyszło południe upajające, potężne żarem — i obezwładniło życie na chwilę.
A potem słońce opadało zwolna ogromne, ciężarne jutrem i kładło się tam, za bory, za ziemie dalekie.
A ziemia rozszalała w potędze istnienia, wezbrana sokami, nabrzmiała krzykiem radości — przycichać zaczynała, sennieć...
I szło wszystko ku odpocznieniu, ku ciszy wieczornych godzin, bo słońce zapadło zupełnie — świeciły tylko zorze ostatnie, i oczy stawów błyskały gdzieniegdzie, a od wiosek ostatnie gwary drżały, beczenia owiec, gęganie gęsi, zgubionych na