Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Święta Agnieszka wypuszcza skowronka z pod kamyszka, powiadają. Nie, prędko jednak wiosna — wyjrzał oknem. — Będzie, odmiana, bory poczerniały i kurzy z kominów. Jakoż sprawdziły się jego przewidywania, nazajutrz bowiem odmieniło się powietrze, mróz zelżał i przyszły śniegi, wichry i srogie zamiecie. Całymi dniami gotowało się na świecie, niby w garnku. Śnieżyce przewalały się po polach takie, że nie rozpoznał ni lasów, ni chat, ni dróg, wszystko było białym, wrzącym jak ukrop odmętem.
Wichry wyły rozwścieklonemi stadami, szumiały głucho bory i przydrożne sokory, targając się jako psy na łańcuchach, miotały się wściekłem porykiwaniem. Cała wieś jakby wymarła, bo nie sposób było nosa pokazać z chałupy. Potworzyły się zaspy, jak góry, i drogi uczyniły się nie do przebycia.
U Brudzów, ponieważ dom stał na skraju wsi, śnieżyca jeszcze ciężej dawała się we znaki, wichry bowiem waliły w nią dniami i nocami, zanosząc śniegiem pod same strzechy. Adam codziennie musiał się przekopywać przez zasypane śniegiem podwórze, do stodoły i obory. Nie podobna też było myśleć o żadnej robocie na powietrzu, więc przeważnie przesiadywał w izbie zajęty struganiem dzwonów i szprych do wozów, w czem był niemały majster.
Grzelowa krzątała się kolo gospodarstwa, za-