Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/82

Ta strona została przepisana.

mieckich sposobów, więc dziwną mu tylko była cichość dzisiejszej nocy. Jakże, ni huku armat, ni trzasku karabinów, nic...
— To niedarmo, rychtują ścierwa jakąś sztukę — pomyślał, wracając do dołu pod rumowiska chałupy. Przyległ na barłogu, obtulił się kożuchem, ale już nie zasnął, bowiem ustawicznie coś mu gadało do ucha.
— Co to może być? — medytował, próbując cośkolwiek pomiarkować. Głosy były nie do rozeznania i napływały jakby z głębin ziemi, brzmiały niekiedy, jak ściszony szloch, to jękiem się wydawały, to wołaniem długiem, żałosnem, dalekiem. Strach nim zatargał gwałtownie.
— Nic, jeno dusze pobitych lamentują o poratunek. Lutry to przeklęte, niemce, ale... — Wzdry—gnąłWzdry—gnął się, odmówił pacierz i rozbudził żonę.
— Matka, możeby dać na mszę za tych pochowanych na ogrodzie.
— Co ci się troi! Ale, za takich psubratów dawałabym na mszę — podjęła zapalczywie. — A kto nas przywiódł do takiej marnacyi, że ino kij wziąć a torby i na świat iść po proszonem. Może nie te piekielniki, co?
— Prawda. Jezu miłościwy! — Westchnął i przypomnienie strat poniesionych zwaliło się na niego strasznym ciężarem. że już ledwie dychał z udręki, że już ledwie mógł wstrzymać krzyk rozpaczy.