Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Stare, fantastycznie niechlujne furmanki żydowskie, jedyny łącznik ze stacją kolejową, nagle zaczęły się nazywać powozami, a obdarci woźnice — było ich zaledwie siedmiu — zawiesiwszy sobie na plecach pierwotnie wykonane blaszki z numerem, na Nowym Rynku urządzili sobie tuż przed hotelem „ImperjalSzapiro“ stację „dorożek miejskich“. Jakżeż miasto takie, jak Krzaczyn, obecnie mogłoby się obyć bez przyzwoitych fiakrów?
Z pośród innym zmian, jakie zaszły w obyczajach miasta, wymienić należy i te, że komendant-notarjusz, znany gallofil, zaczął mówić przez nos, coraz częściej, zwłaszcza wobec dostojnych gości, używając okrzyku „par sacrebleu”, a żona jego przy spotkaniu z żoną mierniczego, dotąd najserdeczniejszą swoją przyjaciółką, zdaleka już wołała:
— Inżynierowo, nic z pogawędki, śpieszę się, bo i dziś jeszcze mam prezesa sądu apelacyjnego na obiadzie!
— Nie zatrzymuję — brzmiała tedy nonszalancka odpowiedź — właśnie pan wiceminister spraw wewnętrznych prosił nas o gościnę...
Z rąk do rąk przechodził „Matin”, „Times”, „Berliner Tageblatt” z depeszą warszawską o straszliwej katastrofie w Polsce. Senny dotąd odprysk życia, Krzaczynem zwany, niespodziewanie stał się, przynajmniej we własnem mniemaniu, ośrodkiem zainteresowania Europy, ba, a może i całego świata.
Wszyscy byli dumni tą dumą kłującą w oczy sąsiadowi, o tę dumę dziwnie zazdrośni i skłonni do wybuchów.
Aż kiedyś dyrektor gimnazjum powiedział na ulicy prokuratorowi:
— Drogi panie, nie nadymaj się pan tak wobec