Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/112

Ta strona została przepisana.

szybko też zajęczały dzwonnice kościołów — na alarm dziwnie szybko powypadali na ulicę ludzie z obandażowanemi głowami i wrzaskiem: „ratuj się, kto może, bo trzęsienie ziemi”.
W niespełna pół godziny po wybuchu patrycjat miasta zebrał się na sesję nadzwyczajną.
— Słabo jakoś wypadło — rzekł z ponurym akcentem lekarz. — Detonacji całkiem prawie nie było słychać.
—Nic się nie zatrzęsło — rozpacznie szepnął właściciel kina „Guliwer”.
— Nasz magister najwidoczniej sfuszerował — stwierdził dentysta, duży autorytet w sprawach miłości i dobrego tonu.
— Wprawdzie wstrząśnienie nieznaczne, ale zato w mieszkaniach duże szkody, inspektor czuwał nad tem osobiście...
—Czy wysłano już depesze do województwa, do Warszawy, do Paryża?
Pytania i odpowiedzi padały ciężkie, od ukrytej w nich troski.
Miano już przystąpić do obrad. Przyszli wszyscy chyba. Kogóż brak jeszcze?
— Aptekarza niema!
Minął kwadrans, pół godziny, a on się nie zjawiał. Uszła wreszcie noc, brudny świt rozlał się na wschodzie, a magistra jak niema, tak niema.
Sesja zatem nie doszło do skutku, Zaniepokojeni członkowie hunty udali się tam, gdzie TO się miało stać, Pod Królową Bonę, A tam tymczasem...
Tak, to był nieszczęśliwy wypadek. Przedwczesny wybuch. Aptekarz nie zdążył uciec, gdy minerzy, ofiarnie zrzekłszy się w ostatniej chwili zaszczytów, jemu właśnie podali płonący lont, aby samym natychmiast, co tchu biegiem wracać do miasta.