Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem! — odparł szczerze, odzyskując równowagę ducha. — Pójdę przekonać się! — dorzucił po chwili.
— Nie... nie odchodź pan! — zakrzyknęła Daisy, drżąca, jak w paroksyźmie febry.
— Jakżeż... przecież trzeba przekonać się! — tłumaczył.
— Pójdziemy razem! — upierała się, wyskakując z auta. — Za nic nie zostanę samą! To musi być coś okropnego! — dodała, rozglądając się bojaźliwie naokół.
Szli spiesznie we troje ku tajemniczej wstędze.
Już po przejściu kilkunastu kroków Wyhowski zorjentował się, że wstęga ta nie była niczem innem, jak rozpadliną.
Podeszli ostrożnie ku niej.
Mieli przed sobą wyrwę, szeroką na trzydzieści do czterdziestu metrów. Nie biegła ona równą linją, lecz wiła się gwałtownymi skrętami, jak gdyby w konwulsyjnych drgawkach. Głębokość jej nie przenosiła wysokości czterech, mniejwięcej, pięter miejskich kamienic.
— Wezuwjusz! — rzekł półgłosem Wyhowski.
Spojrzenia wszystkich pobiegły ku szczy-