Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/16

Ta strona została przepisana.

dni drogi niema żywego ducha! A może „ptak“ nie siadł, lecz zleciał?
Ibn Tassil roześmiał się na tę myśl, uradowany.
— Dobrze mu tak! niech nie lata po powietrzu, które Allach stworzył tylko dla oddychania!
Lecz wnet nowa myśl przemknęła błyskawicą przez jego umysł.
— Jeżeli „ptak“ spadł, to na pewno się rozbił jak ten w zeszłym roku na El-Harra! A jeżeli się rozbił, to rozbili się i jadący nim! A może ci podróżni mieli przy sobie pieniądze lub kosztowności!
Ostatnia myśl podrzuciła go jak sprężyna.
Zerwał się na równe nogi, klnąc i łając w duchu własną głupotę.
Przecież poganiacze, którzy za chwilę dobiegną na miejsce wypadku, mogą obłowić się suto przy zabitych! A on? A on naturalnie nie dostanie z tego nic, bo szelmy nie przyznają się do tego!
O... Allach! Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął, wdrapując się gorączkowo na wydmę.
Biegnący dotarli już do połowy drogi, dzielącej obozowisko od wydm.
Ibn Tassil o mało nie zapłakał na ten widok.
Lecz wnet jakiś pomysł przyszedł mu widocznie do głowy, gdyż oblicze jego rozjaśniło się w złośliwym uśmiechu.