Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/386

Ta strona została przepisana.

Gdy chłopiec znalazł się już nazewnątrz, poszedł krokiem śmiałym ku bramie. Cudna noc gwiaździsta rozpościerała się nad ziemią, powietrze świeże i czyste upajającą falą wlewało się w krtań i płuca chłopca, zatrute długim pobytem w nieznośnym więziennym zaduchu. Ten oddech wolny i miły, w połączeniu z radością dokonanego trudnego dzieła, napełniał chłopca jakąś niespożytą zuchwałą energją. Wyszedł spokojnie przed bramę i rozglądał się po pustym placu, nie zwracając uwagi na spacerującego wzdłuż ściany szyldwacha. — Ten również zdawał się być bardziej zajęty oglądaniem gwiazd i mrocznej dali okolicznego placu, niż stojącym pod bramą człowiekiem. Zgóry z otwartych okien mieszkania naczelnika spadało na dół światło i dobiegały głosy grube, męskie i roześmiane...
— Poczekajcie, będziecie płakać!... — mignęło w głowie chłopca.
Wtem daleko za węgłem małego domku zamajaczyła, chowająca się w cieniu postać ludzka! —
— To oni!...
Ogarnęła Gawara nagle chęć pójścia, aż tam, opowiedzenia im jak wszystko udało się doskonale i zabrania rzeczy, jeśli je przynieśli.
— Wtedy Wojnart, będzie mógł przejść bez najmniejszego niebezpieczeństwa!
— Ha, ha!... To ci frajda!...
W parę minut był już koło domku. —