Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/125

Ta strona została przepisana.
—   117   —

powieje pomyślny, jutro już może ich tu nie być śladu... Gorzej z lodami na rzece, w zatoce, w przystani. Te musi słońce skruszyć, podnieść powódź ze stopniałych śniegów... Trzeba więc czekać cierpliwie terminu. Ha, będziemy czekać! Już niedługo!...
— Dobrze, że niedługo!... — odszepnął Panow.
Dnia tego nocowali w osadzie Kompach, skąd otwierał się wspaniały widok na poszczerbiony stożek wulkanu „Opalnaja“. Miejscowy „taju“ przyniósł Beniowskiemu kawałki rudy miedzianej i spore ułamki malachitu, znalezione w pobliskich wąwozach.
Zmęczone ciepłem psy z coraz większym trudem ciągnęły sanki po rozmiękłych od odwilży śniegach. Czwartego dopiero dnia stanęła wyprawa w wioseczce Tontynie, skąd Beniowski zamierzał zrobić wycieczkę w głąb lasu dla rzekomych poszukiwań miejsc zdatnych do uprawmy zboża. Tontnyński taju bardzo wychwalał żyzność wschodnich wybrzeży półwyspu Łopatki, ofiarował się zawieźć tam Beniowskiego z towarzyszami morzem na bajdarach. Ale w tych jego zachwalaniach czuć było strach o posiadanie podległej mu obecnie ziemi i chęć oddalenia od siebie niebezpiecznej osady. Beniowski zaś musiał zachować pozory, więc na propozycję się nie zgodził i kazał się wieźć ku równinom, leżącym wpobliżu jeziora Kuil. Tam, odnalazłszy obszerną równinę nad małą rzeczułką, dopływem je-