Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucane, ziemię skopaną wygładził, zarównał, przysłuchał się dobrze, czy zbójnicy czasem nie wracają, potem wziął pęk łuczywa, którem sobie, po pieczarze chodząc, nieraz zbójnicy świecili, i ostrożnie poszedł do zakazanego kąta.
Miał tam niby zginąć, jak mu obiecał naczelnik zbójników, więc stąpał Tomek ostrożnie, oglądał uważnie każdy kamień, każdy załom.
Loch zwężał się, zniżał i przechodził w ciasną norę, przez którą z trudem można się było chyłkiem przecisnąć. Wiało stamtąd zimno, wilgoć. Zdala dolatał cichy, jednostajny szmer, podobny do kapania i sączenia się wody. Tomek zawahał się przez chwilkę, czy iść dalej. Dziura była tak niewielka, że musiał przyklęknąć. Oddychał z trudnością w spartem, zatęchłem powietrzu; łuczywo syczało, pryskało i groziło co chwila, że zgaśnie. Musiał je nieść bardzo starannie, czuwać, aby nie dotykać niem wilgotnych skał, które, jak zęby strasznej jakiej paszczy, zwieszały się coraz niżej i niżej dokoła Tomka. Czerwony ogieniek porzuconej pieczary ledwie błyskał gdzieś za nim z tyłu; wreszcie zniknął, zakryty zniżającym się poziomem lochu. Zrobiło się ciemniej, niż w najciemniejszą noc. Tyle tylko widział Tomek