Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Afanasii Aleksandrowicz... Afanasii Aleksandrowicz!... — mitygował go cywil, rzucając znaczące spojrzenia na stojącego obok podoficera.
Afanasii Aleksandrowicz sapnął jak wstrzymana lokomotywa i krzyknął:
— Wyprowadzić go!...
Wywiedziono Józefa z pokoju i umieszczono w małej, ciemnej ciupce obok. W pół godziny potem wezwano go znowu. Tym razem oficer żandarmski był sam, papierosami i herbatą Józefa nie częstował, nawet nie prosił siedzieć i surowym, gniewnym głosem zaczął zwykłe badanie:
— Imię?... Nazwisko?... Imię ojca i matki?...
Ile lat?... Miejsce urodzenia?... — pytał porywczo i skrzętnie zapisywał odpowiedzi.
— Czy pan zna kogo w Radomiu?... Nie zna pan! Dobrze. A ucznia Kolasińskiego pan zna?... Też nie zna pan, chociaż on się do znajomości z panem przyznaje... I „Księżniczki“ pan też nie zna?... I nawet pana Zawadzkiego, lokatora z waszego domu, pan nie zna?... Oczywiście, że pan nie zna!... Ha, ha!... — szydził, rzucając pytania przez zęby.
Józef rad był, że na niego nie patrzy, czując, że przy tych nazwiskach twarz mu się zmieniła. Z chłopskim uporem powtarzał mimo to mechanicznie prawie:
— Nie i nie!