Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Kolego... Kolego!... Towarzyszu!... — zaszeptał mocno Gawar w stronę sąsiedniego okna.
Nikt nie odpowiedział. Natomiast zaskrzypiały kroki pod murem, na matowych szybach zarysował się cień lufy z bagnetem i, choć więzień zdążył wporę cofnąć swą twarz z otworu lufcika, zabrzmiał zdołu opryskliwy głos:
— Ej, ty!... Zapri fortoczku... Nielzia!... Skażu diżornomu!...
Gawar wyciągnął rękę, lufcik zamknął i zeskoczył z okna. Poczciwy żołnierz nie poskarżył się jednak, gdyż żandarm nie zaczepiał Gawara, choć częściej niż zwykle zaglądał dnia tego do judasza.
— Jeżeli mnie tutaj zostawią, to jutro zrana, kiedy będą wietrzyć cele, muszę się rozmówić z sąsiadem. Co to za Don Pedro?! Jaka dziwna figura ten naczelnik i co to wszystko znaczy? — układał sobie zawczasu, chodząc po celi. Próbował nawet stukać cichutko, ale nie miał czem, bo gałka z chleba, przygotowana w tym celu, jeszcze nie wyschła i rozleciała się przy pierwszej prośbie. Zresztą nikt mu nie odpowiadał.
— Za wcześnie!... — powiedział sobie i znowu pogrążył się w myśli, chodząc wkółko po celi.
— Boże, jakże mi się nudzi!... A tam żyją!... Co się tam dzieje w naszem kółku? Pewnie go już niema. Postraszyli się i rozbiegli... Och, Boże, Boże!... — wzdychał, chodził, aż doczekał się szczęśliwie zmroku, kolacji i światła.