Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/246

Ta strona została przepisana.

Tak czas im zszedł do świtu. Nastał dzień niepostrzeżenie i zajrzał bladem obliczem do ciemnej celi, tłumiąc brudne światło kopcącej naftowej lampki! W korytarzu zrobił się ruch, rozległ stuk kroków. Piorun podniósł oczy ku oknu i dostrzegł świtanie.
— Już niedługo!... — rzekł, wstając. — Powiedz... powiedz towarzyszom!...
Drzwi otwarły się, ukazały mundury i czarne cywilne ubiory, a z pośród nich wynurzyła się postać księdza.
— Pan musi odejść stąd! — zwrócił się naczclnik więzienia do Józefa.
Ten przystąpił drżący do Pioruna i objął go ręką za szyję i zaczął w usta całować. Skazaniec drżał, jak i on, drobnem, niedostrzegalnem drżeniem.
— Powiedz, że umrę mężnie!... Nie zobaczą, że się boję, nie zobaczą... te psiekrwie!... Ale nie będę krzyczał: niech żyje pepees, żeby nie powiedzieli, że pepeesi to bandyci. Umrę w cichości... Pozdrów wszystkich!... — szeptał gorączkowo, nie odrywając pałającej twarzy od policzków Józefa.
— Dosyć, już dosyć! — nalegali żandarmi.
Rozłączono ich. Nawpół przytomny, popychany przez wachmistrza, oddalił się Józef ze strasznej celi.
Gdy znalazł się u siebie, padł twarzą na pościel i długo nieutulenie płakał.