Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/44

Ta strona została przepisana.

cie w obronnej pozycji. Jednocześnie kilka jeszcze cieni z wesołym, rubasznym śmiechem i wymysłami zerwało się z ziemi i rzuciło ku niemu.
— Gawar!... A to ci frajda! Stróżów syn!... Dawaj go sam!...
— A zróbże mu, Mrozik, „Mani-chwost“, jak tej dziwce, coś ją naszpiglował na Towarowej...
— Ha, ha! To ci lafa!...
Śmieli się, cisnęli ku niemu z pięściami, gotowemi do walki.
— Nie zaczepiam was. Czego chcecie ode mnie!... Ja przeciw moskalom... nie przeciw wam...
— Patrzcie go!? A cóżeś ty od moskala lepszego, razem z nim szpiclujesz!...
— Wal go, brachu, w kałdun, co z nim wiele godać!...
— Przez niego tu siedzimy, zamiast „knurać“ galanto!... Taką noc zmarnować!
— W ryja ścierwę!... — piszczał najmłodszy z napastników, dzieciak prawie.
Rzucili się hurmem i przywalili Józefa swoim ciężarem. Przez krótką chwilę bronił się rękami i nogami, lecz schwytany zdradziecko za stopę przez swego rówieśnika, otrzymawszy kilka strasznych uderzeń w brzuch i głowę, schwytany żelaznemi palcami za gardło, potoczył się na ziemię z rozpaczliwym okrzykiem:
— Mordują!... Zbóje!... Ratunku!