Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/61

Ta strona została przepisana.

sunęły czerwone tramwaje miejskie, turkotały dorożki, śpieszące na dworzec Wiedeński. Liczni przechodnie z troską na twarzy mijali się w pośpiechu, wpadali do mleczarni lub cukierni, biegli ku przystankom tramwajowym, gdzie czekały już kupki ludzi, czytających pisma, gdzie najgęściej uwijali się mali, krzykliwi roznosiciele gazet, gdzie milcząca zgraja kieszonkowych złodziei rozpoczynała swoje operacje.
— Patrzcie, patrzcie!... Taki młody... Prowadzą go... A jak hardo patrzy!
— Skubent musi...
— Coś ukradł, kolego, przyznaj się!?
— Nie mówi się ukradł — a „zeksował“... Zapomniałeś, brachu, rok 905-ty!... Hej, hej!... Kurjerek Poranny!...
— Wadzisz, Franek, tak rano, a już ma oko podbite... Tam ci dają, nie czekają!
Rozlegały się żarty i śmiechy tu i tam, gdy aresztowany mijał ludzkie gromadki.
Stójkowi stąpali wciąż po obu jego bokach, ciężkiemi, miarowemi krokami, jak lalki kamienne, a on szedł pośrodku z łuną rumieńca na twarzy, dumnie wyprostowany i rzucał na przechodniów śmiałe spojrzenia. Parękroć razy oczy jego spotkały się ze wzrokiem starszych osób, pełnym współczucia i smutnego zamyślenia; kilka młodych panienek przystanęło na jego widok i śledziło za nim chwilkę ciekawie, poczem twarzyczki ich pokrywały się nagłą bladością i dziewczęta szybko odchodziły w swoją stronę.