Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Ciemne i wilgotne mieszkanko stróża z wejściem z bramy, pełne zapachu gotowanej strawy, ojcowskiego kożucha i taniego tytoniu. Zimno i głód. Zabawy z bosonogimi rówieśnikami na ulicy, ślizgawki po zmarzłych kałużach, puszczanie zmajstrowanych własnoręcznie statków po strugach, płynących burzliwie rynsztokami w czasie ulewy i figle, płatane żydom-handlarzom, znajomy „sachar-marożny“, który czasami dawał lody „za darmo“. Groszaki za powiedzenie, czy taki to lokator jest w domu, czy go niema i cukierki, jakie mu niekiedy, niewiadomo za co i dlaczego dawali różni panowie i panie, klepiąc go po buzi, szturchańce i wymysły, jakiemi o wiele częściej obdarzali go za byle co przechodnie, lokatorzy, sąsiedni stróże, nawet sam ojciec...
Jedna matka nigdy, nigdy.
Również... ta pani z drugiego piętra, u której zbierali się codzień gromadką mali oberwańcy z całej ulicy, gdzie uczono ich czytać i pisać...
Przekradano się tam chyłkiem, żeby, broń Boże, rewirowy nie widział, lub „jaki szpicel“. Ogromnie lubił mały Józek te lekcje, ten pobyt w obszernych, widnych, ciepłych pokojach, gdzie mógł oglądać zbliska, a nawet dotykać się mnóstwa ślicznych rzeczy, jakie dotychczas widywał tylko zdaleka na wystawach sklepowych.
Tam również po raz pierwszy usłyszał cudne historje, wyczytane z książek o królach, księżniczkach, o polskich wojskach... Tam poznał po raz pierwszy radość, dumę, ból i wstyd za zbio-