Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom II.djvu/163

Ta strona została skorygowana.
153

mogła przecisnąć się wśród ludzi niezauważana. Ulice były słabo oświetlone, a niebo zasnuły ciężkie chmury. Czasami zrywał się wiatr silny, ostry, jesienny, otrząsał z drzew zżółkłe liście i kręcił je pod nogami przechodniów.
Przejęło ją nagle uczucie wielkiego smutku, zmęczenia i opuszczenia strasznego. Zdawało jej się, że jak te liście zwiędłe i ona rzucona była na bruk obcego miasta i ona deptana bez miłosierdzia. Zimny wiatr osuszał łzy jeszcze nieobtarte i siekł ostrem tchnieniem twarz jej rozpaloną.
Nie była tak dziecinną i naiwną, by nie zrozumieć wreszcie, co znaczyły półsłówka dyrektora, aż nadto wyraźne, jego nagłe gniewy i udobruchania, spojrzenia i uśmiechy. Ton, jaki z nią przybierał, przejmował ją tłumionem oburzeniem i najwyższym wstrętem. Czuła się poniżoną we własnych oczach przez to samo, że słuchać go była zmuszoną. Samo lekceważe-