Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/425

Ta strona została przepisana.

Katilina obojętnie wzruszył ramionami.
— Stoi tedy na kijach? — zapytał po chwili.
— Na kijach! — wykrzyknął Żachlewicz i zadrżał cały.
Katilina zwolna podniósł się z sofki.
— Wójt czeka za drzwiami — szepnął jakby tylko dla przypomnienia.
Żachlewicz z rozpaczą zgrzytnął zębami.
— Panie... — wydzwonił ledwie zrozumiale.
— Powiedziałem aut, aut!
Żachlewicz stał nieruchomy na miejscu, jakby walczył sam z sobą.
Nagle wstrząsł głową i jakoś dziwnie łypnął oczyma.
— Dobrze! — zawołał prędko — zgadzam się na wszystko.
— Przecież! — mruknął Katilina.
Żachlewicz uśmiechnął się prawie zadowolony.
Pan — dobrodziej podyktujesz mi sam ten list? — zapytał z szczególnym pospiechem.
— Jeśli pan chcesz...
— Bardzo proszę!
— A więc siadaj pan.
Żachlewicz przysunął się do stolika, a chwytając za papier, poszepnął w duchu.
— Wszystko co napiszę, nie ma najmniejszego znaczenia. Ulegam fizycznemu przymusowi, brutalnej przemocy, gwałtowi, a w takiem położeniu musiałbym podpisać i własny wyrok śmierci.
Katilina śledził pilnie fizjonomję swego przeci-