Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Gdy tak półtoréj godziny nam zeszło wśród téj djabelnéj biedy, burza się gdzieś na wschód wyniosła, a mgła nieustąpiła i deszcz drobny się puścił, nie było już nadziei pogody.
W samo tedy południe, o półtoréj godziny od szczytu, jak nas zapewniał przewodnik, rozpoczęliśmy odwrót, zupełnie do rejterady po przegranéj podobny. Ze spuszczonemi na dół nosami, schodziliśmy milcząco po obślizgłych teraz głazach. Deszcz coraz gęściejszy padał, po trzech więc godzinach takiego marszu, skorośmy się dobili dachu i ognia w szałasie na Gałejdówce, nie było suchéj na nas nitki. Dolina Jaworowa zdawała się nie mieć końca, a na dobitek Szymek pobłądził w lesie przy przechodzeniu potoku, żeśmy wkółko brnęli po wodach, po najdzikszych bezdrożach, nim natrafiliśmy na upragnioną polanę.
W szałasie trochę odmiennym od zwykłych ruder po halach, bo ściany były mchem utkane, powała nieprzemakalna, i ogień nie na ziemi, lecz na wzniesieniu niby na kominku, chociaż bez komina, że usiadłszy na obońkach można było się przed dymem ochronić, poczęliśmy się suszyć i raczyć herbatą. Do wieczora było daleko, ale nam się za kark nic nie lało i ciepło było, humor odzyskaliśmy. Wśród rozmowy z nami wygadał się gazda miejscowy, że jest Węgrem, chociaż mieszka stale w Jurgowie, wsi czysto polskiéj, dwie mile ztąd nad Białką położonéj od wschodu; prosiliśmy go więc, aby nam powiedział, jak woda po węgiersku, jak to i owo. Zgłupiał Gałejda (tak się zwał ów góral) bo po madziarsku słówka nie rozumiał. Po jakiemuż tedy mówicie? spytaliśmy go, „dyć tak jak wy“ odpowiedział, ale nie wyksztusił, że po polsku. Te