Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/256

Ta strona została przepisana.

nieprzyzwyczajonych do podobnych przepraw górskich, zaniechało dalszéj drogi, témbardziéj, nigdy pojawienie się chmur po szczytach nie dawało pewności pogody. Przytém gdyby się dało było nocować w lesie, dwie godziny czasu i trudu oszczędzonego, możeby były wystarczyły na przedłużenie naszego pochodu na górę o tyle, aby i ci dwaj towarzysze podążyli z nami na szczyt.
Od wielkiego płatu śniegu, co zawala znaczną przestrzeń skały, nastaje dopiero prawdziwie djabelska droga, którą tylko mogą przebyć wprawni, śmiali, zdrowi i na widok przepaści obojętni podróżnicy. Szczyt Lodowy ma z téj strony południowéj nieco ku zachodowi zwróconéj ścianę spadzistą z różnéj wielkości progami, których zdala nie widać. Na te progi wdzierać się trzeba źlebkami lub zachyleniami skały po tak zwanych ławkach, to jest, gładkich ścianach kilkusążniowych. Za punkt oparcia służą wypukłości czasem półtoracalowe, sterczące ze skały. Uczepiwszy się końcem buta na jakiéj sterczynie, płoziliśmy się całem ciałem po powierzchni ściany i ręce wyciągali, aby się gdzieś wyżéj uchwycić czego, coby znów mogło służyć za oparcie dla kolana lub drugiéj stopy. Czasem wypadło się sztukować, jeźli po wyciągnięciu się jak stróna brakło ręki choćby na kilka cali do uczepienia się na ścianie, wtedy następca popychał nogę poprzednikowi swemu, a ten po wydostaniu się na próg, siadał i podawał rękę drugiemu. Szorstka powierzchnia granitu jest podstawą do wdzierania się człowiekowi na takie urwiska, bo chociaż się ciało tu i owdzie otrze do krwi, to jednak nie poślizgnie się po niéj łatwo. Chwilami stawaliśmy, nie wiedząc, co daléj po-