Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

zdrościć ani uznania ani przyjaźni, ale te spojrzenia!...
A czy on zważał na nie przynajmniej, gdy z niedbałym uśmiechem na malinowych wargach, piękny jak sama młodość, stąpał po sercach, które mu się słały pod nogi.
Nie zapieram się tego, zazdrościłem mu. Zazdrość moja dochodziła do nienawiści. I jakżeż mogło być inaczej. Jedno spojrzenie jego zniweczyło całe szczęście moje, a on go nawet nie raczył wziąć dla siebie. Dość mu było pokazać się tylko, aby olśnić i unieść odemnie na zawsze jedno serce, które było mi wszystkiem.
Chwile te odżyły teraz... z całą piekielną goryczą uczułem znowu dawne serca bicia, szały dni dawnych zakipiały w myśli mojej, a war krwi wzburzonej zagłuszył naraz szum drzew wstrząsanych wiatrem; i byłem znowu młodym, rozkochanym, szalonym, jak to było kiedyś.
Wspomnienia uderzyły we mnie jak gromy, budziły przeszłość zamarłą i zobaczyłem ją przed sobą. Z pod białego czoła, z pod korony jasnych włosów zaświeciły mi znowu oczy zmienne, ogniste, oczy co miały władzę podnosić mnie w niebo lub strącać w otchłanie; znowu serce moje biło rozkoszą, znowu jak kiedyś kochałem, wierzyłem, że kochanym jestem. Mówiły mi to uściśnienia dłoni i przyciszone westchnie-