Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Jemu jednak trzeba było koniecznie wykonać zadaną pracę bez pomocy żadnej z tych dobrych wieszczek, które w bajkach opiekują się uciśnionymi. Lub też.... Wiedział, że złośliwy czarownik go nie pożre, ale wiedział także, iż na jego miejscu zadaną robotę wykona ktoś inny, i ten ktoś inny zajmie jego miejsce.
Usiadł przy biurku, kazał woźnemu zapalić światło i zabrał się do układania i sumowania cyfr. Czas jakiś siedział pochylony, natężając uwagę. Krew uderzyła mu do głowy, skronie pulsowały, a przed oczyma zmęczonemi, cyfry mięszały się i tańczyły dziwnie. Parę razy wstawał i przechadzał się po pokoju, i znów zajmował swoje miejsce, ale zmysły wypowiadały mu posłuszeństwo, nadużywał ich przez tyle dni i nocy, pracując jedynie i odsuwając sen od oczów za pomocą natężonych nerwów, iż dziś nie był już w stanie nad nimi panować.
W rozpaczy nałożył paltot i wyszedł na chwilę. Po drugiej stronie ulicy była otwartą jeszcze pierwszorzędna cukiernia, kazał sobie dać filiżankę mocnej czarnej kawy. W chwili, gdy pił ją zamyślony, usłyszał swoje nazwisko.
— Jak się masz, — wołał przy nim głos znany, cieszę się, że cię spotykam, mam dla ciebie dobre wiadomości.
Dobre wiadomości, doprawdy, przychodziły one w porę. Odzywał się w ten sposób do