Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.



A gdy maleńką dziecinę opanowywał płacz i gdy krzykiem uskarżała się na ból, czy nudę swoją, wyrywał ze strun lutni głęboką melodyę, pierwszy raz przez wzruszone palce w nich znalezioną. Pod wpływem jej dzieciątko się uciszało. W oczach jego ukazywała się zdumiona ciekawość, a na wargach zakwitał uśmieszek niewysłowiony. Uśmiech do dźwięków muzyki, do owych istnień, radosnych od blasku, albo ponurych i strasznych, jak wnętrze trumny zbutwiałej, do rzeczy bezkształtnych, świetlistych, pachnących, gładkich, których byt wespół z dźwiękami się oznajmiał... Pierwszy uśmiech przychodnia do najmilszego, co ma ta czarna ziemia...
Kiedyindziej, gdy wśród nocy głębokiej siedział schylony nad kołyską, a przed blaskiem płomienia kryły się po kątach nietoperze cieniów, niemowlę wpatrywało się w te ruchome czarne figury.
Diokles tonął w dociekaniu, jakie uczucia przejmują wówczas serce jego syna. Czy dlań człowiek nie jest tem samem, co cień jego postaci... Pragnął iść za każdem z tych wrażeń, za każdem z westchnień, jak niewidzialny świadek i modlić się z oddali w ostrem zranieniu ducha, ażeby na wzór obłoków, wstających z ziemi i wód o wczesnym poranku, szły do słońca.