Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/37

Ta strona została przepisana.

z pierwszego osłupienia, nie znalazł on nawet chwilki na posłanie spojrzenia pogardy dwom sprawcom przerwy, a usiłował czém prędzéj szkodę naprawić.
— Daléj! cóż u licha! ciągnijcie daléj! — krzyczał co sił starczyło ku czterem osobistościom na scenie.
Lecz w téj-że chwili poczuł, że go ktoś pociągnął za połę kapoty. Odwrócił się nie bez kwaśnéj miny, i ledwo się mógł zdobyć na uśmiech. A uśmiech był niezbędnym. Zobaczył bowiem piękną rączkę Gisquetty la Gencienne, wytkniętą po przez sztachetki, i dopominającą się w ten sposób o jego uwagę.
— Nie wié waszmość — rzekło młode dziewczę — czy i daléj co będzie?
— Ależ niewątpliwie — odpowiedział Gringoire, dotknięty nieco pytaniem.
— W takim razie — mówiła daléj dziewczyna — czy nie bylibyście grzecznym wytłómaczyć mi...
— Tego, co ma nastąpić? — przerwał Gringoire. — Ależ, mój Boże! w tym celu najlepiéj jest słuchać przedstawienia.
— Nie — powiedziała Gisquetta — chciałabym wiedziéć, co oni dotąd mówili...
Gringoire poskoczył jak człowiek gorącém żelazem draśnięty.
— Żebyś przepadła, niedojdo jakaś, głupia i głucha! — zgrzytnął do siebie ścisnąwszy wargi.
Od téj chwili Gisquetta straconą już była w jego opinii.
Tymczasem aktorowie usłuchali nareszcie nakazu twórcy sztuki, a publiczność spostrzegłszy, że rzecz wchodzi na swoje tory, chętnie znowuż nakłoniła ucha; nie bez pewnéj atoli straty mnóstwa piękności, wynikłéj z powodu owego klejenia dwóch części sztuki, tak nagle przekrojonéj. Gorzkie w tym duchu spostrzeżenie, Gringoire w sobie milczkiem strawić był zmuszonym. Spokojność wróciła jednak powoli; żak zamilkł, żebrak liczył pieniądz zebrany, i sztuka wzięła górę.
Było to w istocie wielce piękne dzieło, z któregoby zapewne, jak sądzimy, i dziś jeszcze można było coś wyciągnąć, po kilku stosownych poprawkach. Układ sam, nieco za długi i trochę za pusty, to jest prawidłowy, był wcale prostym; i Gringoire w nieskalanym przybytku swojego wewnętrznego forum jasność onego podziwiał.
Jak się nie trudno domyśléć, cztery allegoryczne osoby zmęczyły się nieco w końcu podróżą po trzech częściach świata i daremném poszukiwaniem godnego umieszczenia sławnéj owéj monety, sławnego delfindora. Ztąd, szczęśliwym zwrotem porównania, nastręczyła się wraz pochwała ryby cudownéj pokrewnego nazwiska, z tysiącznemi alluzyami nieporównanéj delikatności, skierowanemi ku młodemu narzeczonemu Małgorzaty Flandryjskiéj, smutnie wtedy odo-