Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz3.pdf/326

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ — zrobił uwagę Bossuet — nie widzi ani spódniczki, ani kapelusika, ani kwiatów w ulicy. Nigdzie ani jednej kobiety.
Courfeyrac przypatrzył się bacznie i zawołał:
— Ależ bo on pędzi za mężczyzną.
W istocie, człowiek jakiś w czapce na głowie, i któremu widać tylko było brodę siwawą z całej twarzy, szedł na jakie dwadzieścia kroków przed Marjuszem.
Człowiek ten ubrany był w nowiuteńki surdut, za duży na niego, i w obrzydliwe spodnie w strzępach całkiem poczerniałe od błota.
Bossuet o mało nie pękł od śmiechu.
— Cóż to znów za figura?
— To — odpowiedział Courfeyrac — to poeta. Poeci noszą dość chętnie spodnie oberwańców z Zarwańskiej ulicy, a surduty parów Francji.
— Ale zobaczmy przecie dokąd to Marjusz tak spieszy? — rzekł Bossuet — i także dokąd idzie ten człowiek? może chodźmy za niemi, co?
— Bossuecie — zawołał Courfeyrac, orle z Meaux, jesteś przeraźliwem bydlęciem. Któż znowu chodzi za człowiekiem, który goni mężczyznę?
Mówiąc to, wrócili się.
Marjusz w istocie spostrzegł był Jondretta w ulicy Mouffetard, i począł go śledzić.
Jondrette szedł przed nim, ani się domyślając, że był już wzrok, który go miał w swojej mocy.
Po chwili zszedł z ulicy Mouffetard, i Marjusz ujrzał go wchodzącego do jednej z najbliższych bud przy ulicy Wdzięcznej. Zatrzymał się tam z pół godziny, a potem wrócił znowu na ulicę Mouffetard. Zaszedł do sklepu żelaznego, który się znajdował w owym czasie na rogu ulicy Piotra Lombard, i w kilka minut potem wyszedł ze sklepu, trzymając w ręku duże dłuto z rękojeścią z białego drzewa, które zaraz schował pod surdut.