Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/299

Ta strona została skorygowana.

291
ONGI.

— Tak — rzekła — tak! ja byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa!... Odgadliście to, poznali, osądzili wybornie. Ten złocisty i marmurowy grób mój zachwycił was! Dość, nie mówmy więcéj, to rzecz skończona, osądzona. Wy byliście męczennikiem, a ja istotą szczęśliwą, dla tego, że wam łachman nędzy pokrywał szaty bezecne i rozpasanie wyuzdanéj swawoli, a u mnie złoto świeciło na ranach... Ale po cóż to wszystko? odezwała się po chwili z ironią: to są rzeczy niepowrotne, których wagę tylko Bóg osądzić potrafi. Mamyż się sprzeczać między sobą, kto z nas był fałszywszym, zdradliwszym i biedniejszym? Wszystko się stało, jak stać się było powinno... jakeśmy zasłużyli. Dziś zostało ludzi dwoje obcych sobie, co się tam niegdyś znali trochę i śmieją się ze swéj przeszłości...
To mówiąc, chciała pośpieszyć do syna, gdy Iwo ją powstrzymał, zwalniając kroku.
— Wy mówicie — zawołał z gorączkowym wyrazem — że się wszystko stało jak było powinno... Ja nie tak łatwo to rozgrzeszę i z mojego życia skwituję... Widzicie przecié, żem lat dwadzieścia czekał, żem jak pies na łańcuchu przetrwał w nędzy i upokorzeniu u tych wrot, których otwarcia czekałem, które mi śmierć otworzyć musiała i otwarła nakoniec. Mylicie się: życie nasze nie skończone, poczyna się ono dopiero. W głosie waszym, w oczach waszych czuję i widzę niezgasłe uczucie. Uwierzyć mi musisz, musisz przebaczyć!!
To mówiąc, chciał ująć ją za rękę, gdy pani Spytkowa, stanęła nagle z takim majestatem gniewu i oburzenia przed nim, z oczu jéj trysnął śmiało na niego wzrok tak piorunujący, iż zuchwały Iwo cofnąć się musiał, i oniemiały stanął, bledniejąc.