Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/464

Ta strona została skorygowana.

Armand nie pojął tego ostatniego zdania, które ustanawiało niejakie wspólnictwo między nim a sługą. Bezwątpienia nie dosłyszał go, zamyśliwszy się nad poważną i niebezpieczną stroną położenia.
Powrócił zwolna do swego saloniku. Dał znak Augustowi i ten pozostawił go samego.
Wtedy młodzieniec mógł bez świadka oddać się posępnym rozmyślaniom, albo raczej dręczącemu go cierpieniu. Teraz miał, a przynajmniej mniemał że ma dowód rzeczowy szalonej namiętności hrabiny.
Co z tego może wyniknąć?
Nie wątpił oczywiście ani na chwilę, ażeby sam mógł kiedykolwiek uledz jakiej słabości i stać się winnym!. On sam czuł się silnym. Wiedział, że nic w świecie nie doprowadzi go do wywzajemnienia się zdradą najnikczemniejszą za szlachetną i ufności pełną przyjaźń hrabiego de Nathon.
Ale pozory tej zdrady, która dlań była tak ohydną, już nosił dzisiaj w oczach własnego lokaja, kto wie, czy jutro nie będzie ich miał w oczach samego pana de Nathon?
Henryk już blizki był podejrzenia owego dnia kiedy na kominku Armanda zobaczył kwiaty, jakie on tylko posiadał w całym Paryżu.
Przypadek, traf, mogły mu odkryć nagle potajemne wizyty Berty w pawilonie.
Czyż wówczas w strasznym i słusznym gniewie nie przyjdzie zażądać objaśnienia od tego, którego te niezbite poszlaki wskażą mu go jako sprawcę jego hańby? Cóż mu odpowiedzieć? Prawdę. Ale czyż on może uwierzyć? Stokroć nie, tyle była ona nieprawdopodobną!..