Strona:Złoty Jasieńko.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

Mecenas pobiegł do okna i ręce załamał. — Cóż to jest? istotnie — to powóz prezesa.
— A! na miłość Bożą, niechże mnie tu nie spotka, błagam pana, ja się skryję do gabinetu, posiedzę tu, zaklinam, nie zdradzę się.
To mówiąc baronowa schwyciła kapelusz i nie pytając o zgodę mecenasa, wbiegła do jego gabinetu, drzwi zatrzaskując za sobą.
Szkalmierski w dosyć przykrém położeniu, zaplątany, pomieszany stał jeszcze nad śniadaniem, gdy w progu dał się słyszéć śmiéch rozgłośny którym się zawsze prezes zwiastował, nawet gdy płacz byłby stosowniejszym.
Mecenas pośpieszył przeciwko niemu.
— Daruj, przebacz, masz gościa.
— Już wyszedł.
— Wyszła, poprawił prezes, służący mi mówił że była jakaś pani.
Mecenas pośpieszył skłamać.
— Tak, moja kuzynka.
— A no, no — znamy my te kuzynki młodych ludzi odwiédzające! Cha! cha!! ale daruj mości dobrodzieju, siadam, bo upadnę, jestem zmordowany a raczéj zamordowany, cha! cha!.. Wiész co mnie tu sprowadza?
— Zapewne ów interes? spytał Szkalmierski, który niewiadomość i niedomyślność uważał za najbezpieczniejsze.