Strona:Złoty Jasieńko.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

Mecenas stał z brwiami zmarszczonemi, rzecz była dlań niezrozumiałą, jedno tylko wiedział, że matka którą wypędził, któréj się wyparł, wolała na starość przytułek u obcych, niż synowską jałmużnę.
Był wolnym, ale był przeklętym.
Nie miał już rodziny, ani matki, ani węzła żadnego, i czuł jakby cóś pękło, co go z Bożym światem wiązało.
Nie mówiąc słowa, zszedł jak pijany, powoli opierając się o mur po wschodach i miał wysunąć się już z kamienicy, gdy cień między nim a drzwiami stojący, zmusił go podnieść oczy.
Ale podniosłszy je, stanął wryty.
Na progu plecami oparty o uszak, a nogami o drugi, z rękami założonemu w tył, w czapce na bakier... czekać się nań zdawał... Wilmuś, którego na piérwszy rzut oka poznał — i struchlał...
Gniew i trwoga go porwała...
Był to rodzony brat wypędzony z domu, prześladowany, zgubiony jego nielitościwém obejściem. Po swéj nienawiści dla niego mierzył to, co się w sercu tamtém dziać musiało. Włóczęga i żebrak nic nie miał do stracenia, a zemsty w rękę. Mimowolnie cofnął się o krok mecenas, ścisnął laskę i przysposobił jak do obrony...
— Dobry wieczór panu mecenasowi! zawołał szydersko... A co? góra z górą się nie zejdzie,