Strona:Złoty Jasieńko.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

łasce. Nie ty jéj, my się ciebie wypiéramy jak zbrodniarza i łajdaka...
Plunął nań pogardliwie.
— A teraz dobranoc panie mecenasie!
I odszedł nieoglądając się powoli.


Zimowym porankiem po piérwszym przymrozku, który szronem białym okrył dachy, pola i drzewa, jasnego dnia jaki się w téj porze nie często zdarza, powóz pocztowemi końmi zaprzężony zbliżał się po szosowanym gościńcu do małéj mieściny jeszcze na pół uśpionéj. Podróżny siedzący w powozie z ciekawością przyglądał się miejscu całkiem sobie nieznajomemu. Na płaszczyznie okolonéj w dali lasami nad stawem rozległym i rzeką rozłożone szeroko dość rozpościérało się miasteczko złożone z drewnianych w większéj części domów, ponad którém wieże dwóch kościołów i dachy kilku kamienic się wznosiły. W prawo jak gęsty las szarzały drzewa parku otaczającego dawny pałac dziedziców, dzisiaj opuszczony i na jakiś publiczny użytek zajęty. Miasteczko, chociaż od piérwszego miasta zaczynał się bruk i ulice miało szerokie pod sznur wyciągnięte, nie przedstawiało się bardzo świetnie. Składały je dworki z ogródkami dosyć jednostajnie zbudowane, a gdzieniegdzie wśród nich nieco pokaźniéj wyglądały apteka, poczta i zajazdy.