Strona:Złoty Jasieńko.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

się rysuje niezgorzéj... i to... to już się przyznam że bardzo lubię. Ale co to proszę jegomości z tego, kiedy słyszę regularnie ci co rysują i malują z dopustu Bożego, wszyscy z głodu i po szpitalach umiérają. Jak się tam który pan w to bawi... no to jeszcze, a chudemu pachołkowi to na co! choćby jak Rafael malował.
Tramiński pokiwał głową.
— Ale tyś snycerszczyzny choć stolarskiéj mógł się nauczyć łatwo, a toby ci dało kawałek chleba. Na to przecież wielkiego nakładu nie trzeba, kawał lipiny, dłuto, piłka, nóż, lakier.
Chłopcu się oczy zaiskrzyły.
— Ej! a toż by się to człek i bawił i jeszczeby mu za to płacili! A toćby już było prawdziwe szczęście.
— Jużci, się głowa pali — odezwał się Tramiński, i z tém nie tak łatwo jak się zdaje, ale probować można i udać się powinno.
Wilmuś sposępniał. — Ale lipiny, dłuta, miejsca, chleba nim się co zrobi zkąd wziąć! mruknął.
— Posłuchaj mnie tylko, odparł stary; możesz pójść na naukę do stolarza snycerza, tam...
— Za to jegomości dziękuję, zawołał Wilmuś, ja siebie znam. Majster by mnie złajał po pijanemu a ja bym go zamalował po łbie. Chłopcy by się próbowali wyśmiéwać, nie darowałbym, starszy